Poczuć raj

To nie będzie recenzja, chociaż zacznę od polecenia Wam filmu, który pewnie duża część zna, bo zdążył się on wpisać do klasyki kina.
Polecam włączyć sobie motyw przewodni z filmu, jako podkład muzyczny do lektury. Miłego czytania.
Cinema Paradiso Giuseppe Tornatore. Tytuł, nie wiedzieć czemu, przez polskiego lektora czytany z francuska, a i to nie do końca (ale z włoskim to nic wspólnego nie miało).
Większą część filmu stanowią wspomnienia głównego bohatera – reżysera Salvatore. Historia jego życia, jak łatwo się domyślić, związana jest z kinem Paradiso (Raj) z rodzinnego miasteczka. Skąd specyficzna nazwa? Kino powstało przy parafii, jako jedyna rozrywka mieszkańców małej włoskiej mieściny. Nie będę opisywał fabuły – po prostu to zobaczcie.
Film ten nie ma porywającej i trzymającej w napięciu do ostatniej sekundy fabuły. Oczywiście, jest ona interesująca i chce się poznać dalszy ciąg, jednak nie ona stanowi o wartości tego filmu. Cinema Paradiso to film o emocjach i uczuciach. Bardzo nastrojowy, z genialną muzyką Ennio Morricone i plastycznymi obrazami, wywołuje zachwyt samą swoją formą. Do tego wspaniała gra aktorska, wyraziste postaci – nie pozwalają przejść obok niego obojętnie.
Zaznaczyłem jednak, że nie będę się bawił w recenzenta – za dużo już na ten temat napisano, żeby moja pisanina miała w tej materii jakiś sens. Ze wszystkich scen z tego filmu szczególnie zapadły mi w pamięć nie wzruszające momenty, przy których zdarzyło mi się uronić łzę czy dwie, ale sceny pokazujące widzów kina Paradiso podczas seansów. Filmy tam wyświetlane podlegały uprzednio bezlitosnej cenzurze księdza. Kawałki taśmy celuloidowej ze scenami pocałunków lądowały w wielkim koszu. Dwadzieścia lat chodzę do kina i nie widziałem, żeby się całowali. Skandal!
Filmy z Charliem Chaplinem czy Johnem Waynem, mimo braku erotyzmu, mimo właściwym tamtemu okresowi efektom specjalnym, mimo swojej nienachalności wywołują u zebranej publiki prawdziwe emocje. Ludzie przepychają się i walczą, żeby zobaczyć film po wielokroć. Największe wrażenie wywarły na mnie sceny, w których cała publiczność płacze, śmieje się, rzuca przekleństwa pod adresem aktorów, przeżywa oglądany obraz. Czy dzisiaj też tak potrafimy? Czy lekki, subtelny humor przemawia do człowieka XXI wieku? Potrafimy naprawdę szczerze płakać podczas lektury książki czy seansu filmowego? A w teatrze (ktoś jeszcze chodzi do teatru? – nie mówię o pseudoteatrze nowoczesnym, tylko o klasycznych sztukach, ale to temat na oddzielny wpis)?
Kogo w dobie internetowej pornografii podnieci naga kobieta, leżąca na brzuchu i pokazana od boku? Co z subtelną erotyką? Dziś tak naprawdę ciężko mówić o erotyce w kinie –  pełne wyuzdania sceny nie pozostawiają wyobraźni zbyt szerokiego pola do popisu.
Wszystko rozbija się o jedno – o subtelność. Zatraciliśmy w XXI wieku (a może gdzieś pod koniec XX) sztukę rozumienia subtelności. Dziś wszystko jest mocne, silne, na maksa, ekstra, super, zajebiste. Jak film, to z efektami specjalnymi, wybuchami, gorącym, wyuzdanym seksem, prymitywnymi żartami. Jak muzyka to głośna i z dobrym bitem – melodia gra drugorzędną rolę. Nawet do jedzenia dorzucają wzmacniacze smaku!
Pozwolę sobie zacytować Sapkowskiego (Krew elfów): Shani uśmiechnęła się jeszcze śliczniej, a Jaskier znowu nabrał ochoty, by wreszcie ułożyć balladę o dziewczętach takich jak ona – niezbyt ładnych, a pięknych, takich, które śniły się po nocach, podczas gdy te klasycznie urodziwe zapominało się po pięciu minutach.
Bombardowani emocjami (ale zawsze tymi najsilniejszymi) osłabiliśmy naszą zdolność odczuwania. Nie rusza nas to, co nie jest wyśrubowane do granic, co nie dostarcza emocji porównywalnych ze skokiem na bungee. Ludzkość zgubiła gdzieś dziecięcą umiejętność dziwienia się, a co za tym idzie – zachwycania się.
Staje mi przed oczami scena sprzed kilku lat (pewnie około siedmiu-ośmiu). Byłem z tatą na Krymie. Szliśmy przepiękną ścieżką praktycznie wyciętą w klifie. U stóp rozbijały nam się fale morza o tak nieziemskim kolorze… Widok jak z bajki. Miejscowość Nowy Świat, nomen omen zwana też Paradise. Ścieżka zaczyna piąć się w górę. Przed nami wycieczka. Stara przewodniczka odwraca się do swojej trzódki ze wzrokiem pełnym nienawiści i wyrzuca z siebie z prędkością i brzmieniem AK-47: To teraz odwrócić się, zrobić zdjęcie, zobaczyć jak pięknie i idziemy dalej.
Tak wygląda, niestety, duża część współczesnej turystyki (a właściwie życia). Zdjęcie zrobione smartfonem, najlepiej selfie i dalej, do kolejnego punktu, który przyniesie dużo lajków na Instagramie. Świat obserwowany przez obiektyw i ekran telefonu (można to jeszcze nazwać telefonem?). Na koncertach to samo! Zadziwiają mnie ludzie, którzy, zamiast bawić się na koncercie, próbują zrobić jak najlepsze ujęcie czarnych sylwetek swojej ulubionej kapeli. Super.
Zamieniliśmy ciastka z cukierni i świeże owoce na batony z supermarketu.
Mam tylko nadzieję, że nie wszyscy.
Kadr z filmu (źródło)