Po jednym z moich artykułów, które ukazały się na portalu Wnet.fm, napisał do mnie na Facebooku polski misjonarz, przebywający obecnie w miejscowości Valladolid w sąsiedniej prowincji Zamora-Chinchipe, niespełna dwie godziny jazdy autobusem od Vilcabamby. Od słowa do słowa ustaliliśmy, że kolejnego dnia pojedziemy razem do miejscowości Loyola na odpust we wspomnienie św. Ignacego Loyoli.

Zostałem powitany jak gość specjalny. Polski dziennikarz, rodak ukochanego przez parafian księdza Łukasza. Wszyscy chcieli, żebym ich fotografował. Dzieci pozowały do zdjęć, a dorośli podchodzili i o nie prosili. Potężny mężczyzna, którego twarz zdradzała indiańskie korzenie, podszedł i zapytał księdza, czy jeszcze mamy chwilę przed mszą. Jako że wciąż czekaliśmy na parafian, ksiądz Łukasz zgodził się. Hernan, mieszkaniec Loyoli zaprowadził mnie do swojego domu, by pokazać pensjonat, który buduje.

– A tu będzie muzeum – powiedział, pokazując pustą przestrzeń pod stojącym na palach drewnianym domem.
– Muzeum czego? – zapytałem.
Zaprowadził mnie na górę, gdzie w ciasnym pokoju oświetlonym tylko słabą żarówką, znajdowały się setki kamiennych posążków – od takich, które z łatwością mieściły się w dłoni, do większych, kilkunastocentymetrowych po jeden mający prawie metr wysokości. “Wszystkie są stąd, po przodkach”, usłyszałem. Potem zostałem jeszcze zaprowadzony do prywatnego lasu, nad stawy z karpiem i tilapią i do zagrody świnek morskich (oczywiście takich do jedzenia).

Świnki morskie były też jednym z obiektów licytacji na rzecz wstawienia okien w kościele. Mieszkańcy wioski próbowali sprzedać wśród przyjezdnych żywy i martwy inwentarz – kury, koguty, ryby, świnki morskie, banany, ryż, olej i inne produkty spożywcze. Nie skusiłem się ani na komplet świnek morskich za 10$, ani na talerz pstrągów z lokalnego strumienia.

Ksiądz Łukasz odwiózł mnie do Vilcabamby i zaprosił na pierogi w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Przyszłość nadeszła w ubiegły piątek, i, w rzeczy samej, zawierała pierogi ruskie, zrobione przez Gosię, dziewczynę, która po liceum postanowiła przyjechać do Ekwadoru na kilka tygodni, by organizować zajęcia dla dzieci z parafii Valladolid. Siedzieliśmy przy stole w dziwnym towarzystwie: troje Polaków, jedna Ekwadorka i czworo Francuzów (rodzice z dwójką dzieci), którzy zjawili się w nieoczekiwanych okolicznościach. Zatrzymali się swoim kamperem w Valladolid, by uzupełnić wodę. Mieszkańcy skierowali ich, jak zwykle w takich przypadkach, do księdza, a ten zaprosił na obiad. Rozmawialiśmy trochę po hiszpańsku, trochę po polsku, a ja także po francusku – i służyłem za tłumacza, gdy gdzieś komuś brakowało słów po hiszpańsku.

W Ekwadorze nie ma pierogów ruskich. Nie ma żadnych pierogów. Najbliższe kształtem są empanady, rodzaj dużego pieroga, który smaży się na głębokim tłuszczu. Nie ma jednak to nic wspólnego z naszymi polskimi pierogami – ciasto jest inne, farsz całkowicie inny, inna wielkość i smak.
Niedaleko Valladolid, już bliżej trochę większego miasteczka Palanda położone są ruiny. Odkrył je ponad dwadzieścia lat temu operator buldożera, przygotowując teren pod budowę drogi. Od roku 2000 francusko-ekwadorska ekipa archeologów prowadziła na tym terenie wykopaliska. Ustalono, że osada należała do kultury Mayo-Chinchipe-Marañón, która zamieszkiwała ten teren ok. 5300-2500 lat temu. Zachowane są dobrze fundamenty domów, placu głównego i ołtarza. W domu należącym prawdopodobnie do kapłana znaleziono specyficzną formę zwiniętego węża wmurowaną w podłogę. W tymże domu odnaleziono także pochówek kapłana i dwóch jego żon.

Na koniec anegdotka związana z ruinami. Otóż miejscowi nazywają je “ruinas en la curva”, “ruiny na zakręcie”. Zrządzeniem losu na tym samym zakręcie znajduje się dom publiczny.
