Kwietniowa odyseja

Witajcie po świętach!
Przepraszam, że w tym tygodniu zaniedbałem Was trochę. Chciałem nawet dodać notkę, bo coś tam napisałem, ale wyleciało mi z głowy. Jako że jest ona dosyć uniwersalna, to będzie czekać w magazynie na czarną godzinę bez pomysłów i chęci.
Jak zauważyliście, zmieniłem nieco wygląd bloga. Tamto zdjęcie było jednym z oferowanych mi przez szablon, to jest moje własne.
A teraz relacja z podróży i kilka zdjęć – tak jak obiecałem.
W podróż wybrałem się z Mateuszem. Wyjechaliśmy z Lublina w czwartek. Dwie godziny w pociągu i dotarliśmy do Warszawy. Wysiedliśmy na Pradze, bo chciałem kupić sobie kapelusz, który widziałem kilka miesięcy temu. Sklep był zamknięty (kto to widział, żeby zamykać sklep o czternastej?). Przejechaliśmy więc tramwajem całą stolicę i dotarliśmy na Mokotów. Nocowaliśmy u Filipa i Oli, którym w tym miejscu bardzo dziękuję 🙂
Wystartowaliśmy jakoś po dziesiątej, już w piątek. Dwie godziny lotu w bardzo dobrych warunkach z pięknymi widokami za oknem i wylądowaliśmy w Nicei. Leciała w samolocie pewna kobieta. Z czymś, co niektórzy nazywają psem, a co mnie kojarzy się raczej z mopem. Miała na niego transporter od Luis Vuitton.
Nie będę opisywał po kolei wszystkiego, co robiliśmy, bo ma to chyba średni sens. Ale chyba z każdego dnia znajdzie się coś wartego przywołania.
W sobotę pojechaliśmy do Nicei. Stare miasto jest piękne. Wąskie uliczki, kamieniczki, których włoska proweniencja jest oczywistością, wieże kościołów. Jest w Nicei jedno miejsce, które zasługuje na szczególną uwagę. Nice Marché aux Fleurs – Targ Kwiatów. Oprócz kwiatów można tam kupić wszelkiego rodzaju pamiątki: mydła marsylskie wszystkich chyba zapachów, różne wyroby z lawendy, ceramikę (najczęściej ozdobioną lawendą albo cykadami), kartki pocztowe, drewniane zabawki. Targ służy jednak nie tylko turystom – znaleźć można też mięso, warzywa i owoce, oliwę, ocet, sprzedawane na wagę przyprawy i inne produkty spożywcze. Niestety, nie zrobiłem zdjęcia, a nie mogę znaleźć żadnego starego na dysku. Trudno. Następnym razem.
W Nicei weszliśmy też na wzgórze zamkowe, czego owocem jest nowe tło bloga. A tu panorama miasta. Typowo południowe, prawda?
W drodze powrotnej zajechaliśmy do Cannes. Oczywiście zrobiliśmy sobie zdjęcia na czerwonym dywanie na schodach Pałacu Festiwali i znaleźliśmy odcisk dłoni, w który prawie mieściła się łapa Mateusza. Był to odcisk Sylvestra Stallone’a. Przeszliśmy się potem między sklepami, o tak, żeby zobaczyć, jak bogaci potrafią być ludzie. Obrzydliwie bogaci. Kto nosi zegarki po sześćdziesiąt tysięcy euro?!
Zostawmy już Cannes. W niedzielę po świątecznym śniadaniu, które było zdecydowanie bardziej obiadem (we Francji obiad je się w okolicach południa, może pierwszej), poszliśmy z moją siostrą na spacer do pobliskiego miasteczka. Pogoda może nie była najlepsza, bo lekko kropiło, ale przynajmniej było ciepło. Trzy zdjęcia z Seillans:
W poniedziałek pojechaliśmy do Saint Tropez. Po drodze widzieliśmy więcej luksusowych samochodów (Porsche, Ferrari, Maserati, Jaguar, Bentley kilka dni później trafił się nawet Rolls Royce) niż przez całe życie. Niektórych marek nawet nie znam. Ale w Saint Tropez nie samochody są najbardziej luksusowe. Zaparkowaliśmy koło portu. Szliśmy nabrzeżem i patrzyliśmy na jachty, z których każdy mógłby z powodzeniem służyć za dom. Bardzo luksusowy dom.
Trafiliśmy na coś, co było chyba obchodami poniedziałku wielkanocnego. Ulicami maszerowali mężczyźni z bębnami i fletami, a w powietrzu rozlegał się huk wystrzałów z muszkietów. Pod ratuszem stała cała grupa zbrojnych w broń czarnoprochową strzelców, przechadzały się obok kobiety w ludowych strojach. Nie wiem, co to za tradycja, ale wyglądała ciekawie.
Obiad zjedliśmy na brzegu małej zatoczki, na nadmorskich skałach. Poniżej zdjęcie obiadu i widoku, który nam towarzyszył.
Jakoś przed szesnastą strzelcy spod ratusza oddali w powietrze salwę. Było głośno, choć byliśmy już daleko od rynku i zbliżaliśmy się do parkingu.
Mieliśmy wracać, gdy stwierdziłem, że jeszcze nie pora. Nie pokazałem Mateuszowi jednego z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałem w życiu, a poniedziałek był ostatnim dniem, kiedy był na to czas. Zdecydowałem, że pojedziemy do Gorges du Verdon (Przełomy Verdon), największego kanionu w Europie.
Nie pożałowaliśmy tej decyzji. Była ona też z pewnością na rękę Nicolasowi.
Jechaliśmy wznoszącą się powoli drogą i akurat przejeżdżaliśmy przez jedno z maciupkich miasteczek, gdy zobaczyliśmy na poboczu autostopowicza. Minęliśmy go, ale od razu zawróciliśmy. Ucieszył się. Miał brodę sięgającą prawie pasa i takież włosy. I okazał się być Celtem słowiańskiego pochodzenia. Rozmawiałem z nim moją łamaną francuszczyzną. Jego ojciec jest Polakiem z Krakowa, ale obecnie mieszka we Francji. A Nicolas wybiera się niedługo do Polski – na festiwal wikingów na wyspie Wolin. I, jak wspomniałem, jest Celtem. To znaczy odtwarza historycznego Celta. Wieźliśmy Celta – Słowianina starą rzymską drogą (od niego się o tym dowiedzieliśmy). Pokazał nam górę, na szczycie której była osada celtycka (niestety, nie da się tam dotrzeć, bo znajduje się ona na terenie wojskowym).
Wysadziliśmy go kilkanaście kilometrów dalej i ja przejąłem kierownicę, żeby Mateusz mógł podziwiać widoki. Gorges du Verdon nie opiszę, po prostu pokażę. Pierwsze zdjęcie jest zrobione z góry, niestety, nie oddaje ono tego zapierającego dech w piersiach widoku. Drugie powstało kilkadziesiąt kilometrów dalej, u wylotu kanionu do jeziora. Żeby tam dotrzeć musieliśmy przedrzeć się przez nisko wiszące chmury, mgłę i ulewę. A to wszystko na wąziutkiej drodze nad przepaścią. Całe szczęście akurat ta droga (w przeciwieństwie do wielu jej podobnych we Francji) ma murek.
Jezioro Świętego Krzyża, do którego wpada rzeka Verdon, jest faktycznie zalewem. Niedaleko leży jedno z najpiękniejszych miasteczek Francji – Moustiers-Sainte-Marie. Widać je gdzieś tam w tle.
A tu panorama:
Mimo deszczu trochę pospacerowaliśmy. Wspięliśmy się też do sanktuarium wzniesionego na górze nad miastem.
Znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą donikąd, na której pasą się często kozy (było to widać i czuć).
We wtorek pojechaliśmy nad morze, żeby się pokąpać. Nie było ono może najcieplejsze i raczej nikt oprócz nas nie siedział w wodzie, ale trudno. Trzeba było. Po kwadransie moja siostra, która w kurtce czekała na nas na brzegu stwierdziła, że jej zimno i chce, żebyśmy już jechali. Wyszliśmy z wody i pojechaliśmy, niestety.
No a w środę rano rozpoczęliśmy naszą odyseję. W kilka godzin dojechaliśmy do Genui. Zwiedzaliśmy miasto i szukaliśmy okularów przeciwsłonecznych dla Mateusza. Znaleźliśmy. Sprzedawca, zdecydowanie niewłoskiego pochodzenia, pokazał nam cały słupek z okularami. Te, które Mateusz wziął były w części z naklejką “3 euro”. Pan jednak wziął pięć. Zwróciłem mu uwagę, wydał mi dwa i powiedział, że to specjalna zniżka, że normalnie są po pięć. Jasne, jasne.
Przechadzając się po mieście trafiliśmy na Piazza Banchi. Tam, pod kościołem świętego Piotra zechcieliśmy mieś jedno z tych pięciu wspólnych zdjęć z podróży. Poprosiłem o zrobienie go pewnego pana. Siedzący obok starszy człowiek zapytał, czy mamy chwilę. Potwierdziłem, a on zaczął opowiadać historię Genui i placu, na którym się znajdowaliśmy. Okazało się, że był nauczycielem historii. Poznałem dzieje kościółka, hali targowej i stosunków handlowych i politycznych Genui i Mediolanu. Poznałem do tego stopnia, do jakiego pozwolił mi na to mój, niezbyt wybitny, włoski. Poniżej kościół. A nauczyciel historii w prawym dolnym rogu zdjęcia.
Tego samego dnia udało nam się zwiedzić Weronę. Tam kupiłem nowy kapelusz. Postaram się, żebyście w przyszłości mogli go zobaczyć. A tymczasem anegdotka:
– Mi scusi – pyta Mateusz jakiegoś człowieka. – Dov’è la casa di Giulietta?
Odpowiada mu milczenie.
– Excuse me. Where is the house of Juliet? – pyta Mateusz niezrażony.
– Co? – pyta kolega zagadniętego.
– Cyz ja usłyszałem “co”? – znowu Mateusz.
I wszyscy buchamy śmiechem. Nie ma to jak dogadywanie się z rodakami w obcych jezykach.
No to teraz dom Julii Kapuleti.
Z Werony ruszyliśmy na północ. Spaliśmy w samochodzie na stacji benzynowej, gdzieś na granicy austriacko-niemieckiej. Rano było przynajmniej gdzie wziąć prysznic i napić się kawy. Zapłaciliśmy drobniakami, których dostałem od mamy całkiem sporo. Sprzedawczyni nie była zachwycona. Zaczęła miotać niemieckimi przekleństwami. A przynajmniej tak to brzmiało: Herzlich wilkommen – przecież to nie może znaczyć nic miłego, prawda?
Jeszcze przed obiadem obejrzeliśmy Monachium. Czy Wy też uważacie, że grupa klezmerska w centrum Monachium ma w sobie coś ironicznego?
Jeszcze przed wieczorem byliśmy w Pradze. Dostałem mandat, pierwszy w życiu. Ruch w tym mieście przypomina, że zacytuję Sapkowskiego “burdel ogarnięty pożarem”. Zgubiliśmy się chyba z siedemnaście razy, aż w końcu przypadkiem wjechałem po torach tramwajowych w strefę dla pieszych. A na jej końcu stał policjant. Miło wytłumaczył mi jak mam jechać, gdzie parkować i kazał zapłacić dwieście koron (około trzydziestu pięciu złotych). Mógł nawet dziesięć razy tyle, więc nie narzekam.
Praga jest prześliczna. Piękne miasto, bardzo klimatyczne, a przy tym niezwykle żywe. Obejrzeliśmy występ sztukmistrza, kupiliśmy coś do jedzenia na świątecznym jarmarku, pospacerowaliśmy po Josofovie (dzielinicy żydowskiej), widzieliśmy dom Franza Kafki i kilka synagog. Nad Wełtawą udało mi się połączyć z Wi-Fi jakiegoś uniwersytetu. (Moimi danymi do logowania z UW! Niech żyje sieć eduroam!) W czasie gdy ja wrzucałem zdjęcia na Facebooka i rozmawiałem z mamą, Mateusz sfotografował pływającą po rzece platformę, na której pomiędzy dwoma Ferrari tańczyła baletnica. Nie wiem, czy kręcili reklamę, czy jakiś bogacz się tak bawił. A jeśli reklamę… W jakiej telewizji to puszczają? W TV Monako?
Już po zmroku błąkaliśmy się po uliczkach starego miasta, starając się zmierzać powoli w stronę samochodu. W sumie to w ogóle nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy ani jak iść. Mimo to, jakoś trafiliśmy (nie mam pojęcia jak).
Potem cała noc drogi, zmiana za kierownicą nad ranem i już o ósmej byliśmy w Lublinie. Spałem cały dzień.
Mam nadzieję, że nie zanudziłem Was tym wpisem. Ktoś przebrnął przez cały?