– Tu hodują róże – powiedział Fernando, z którym jechałem do Otavalo. Miałem nocować u jego córki w Quito (znalazłem nocleg przez Coachsurfing), ale zmarła jej babcia od strony mamy i rodzina zjechała się do domu. Ojciec przywiózł jej brata, a sam wracał do Cotacachi. Zabrał mnie ze sobą na północ.
Rozmawialiśmy po francusku. Fernando mieszkał przez wiele lat w Szwajcarii i Belgii i było mu prościej komunikować się w tym języku niż po angielsku, którego używał tylko do kontaktów ze swoimi amerykańskimi klientami – był architektem – którzy wybrali spokojne Coatacachi na miejsce emerytury.
– Ile kosztuje róża w Polsce?
– Około dolara – odpowiedziałem.
– Tu możesz mieć za to bukiet dwudziestu czterech. Może nie najładniejszych, bo te idą na eksport i potem płacicie za nie dolara za sztukę.
Rzeczywiście, przy drodze stały stragany z różami. A dalej zaczynały się foliowe tunele oddzielone od drogi wysokimi czasem na kilka metrów płotami z jakiegoś dziwnego drewna. Ciężko było to jakoś sensownie sfotografować.

Fernando wysadził mnie na Plaza de los Ponchos w Otavalo.

Plaza de los Ponchos, czyli Plac Ponczo (albo Poncz, wybierzcie sobie według strony gramatycznego boju, po której stoicie) to w istocie targ, nastawiony głównie pod turystów. Co ciekawe, wcale ich tam wielu nie widziałem. Pomiędzy straganami pełnymi ponczo (vide poncz), koców, toreb, kapeluszy i różnego innego rękodzieła przechadzała się jakaś para Niemców i może z dwoje Amerykanów (tych z USA oczywiście. Ekwadorczycy to też Amerykanie w pewnym sensie). W końcu znalazłem ponczo wykonane podobno z wełny alpaki za całkiem przyzwoitą cenę nieco ponad 20 dolarów. W dotyku wełna, a jak wełna, to raczej z alpaki. Moim łamanym hiszpańskim wytłumaczyłem niziutkiej Indiance, że wrócę po nie później. Wróciłem, bo gdzie kupić ponczo, jak nie w Otavalo, które słynie ze swoich tekstyliów.

Inną atrakcją Otavalo jest cotygodniowy targ zwierząt. Ale nie psów czy kotów. Można kupić krowę, owcę, prosiaka czy konia. Czasem psa, chociaż tych szwenda się tyle, że pewnie mało kto je sprzedaje. Moje pytanie brzmi: czy da się kupić lamę? Myślę, że to jedyne zwierze, jakiego zakup mógłbym rozważyć. No, ewentualnie alpaka. Niestety targ jest w soboty, a nie mogłem sobie pozwolić na zostanie tam tak długo. Nie będę miał własnej lamy. Oprócz tego trafiłem na jeden targ warzywny, dosyć mały i widziałem z okna taksówki inny, większy (tu się wszędzie jeździ taksówkami, bo są tanie, szybkie i jeżdżą wszędzie. Dziesięć dolarów bez negocjacji za ponad 20 km za miasto to chyba dobra cena, czyż nie?).

Odwiedziłem w Otavalo dwa kościoły – pw św. Franciszka – San Francisco i kościół ojców Franciszkanów pod wezwaniem Jordanu – El Jordán. W tym pierwszym zwróciła moją uwagę niezwykła figura Chrystusa siedzącego na tronie w złotej szacie. W drugim Chrystus niosący krzyż miał na głowie nie tylko koronę cierniową, ale też taką, która na myśl przywodziła raczej koronę inkaskiego króla.

Podczas gdy Otavalo słynie ze swoich wyrobów tekstylnych, sąsiednie Cotacachi specjalizuje się w galanterii skórzanej. Całe szczęście wycieczka aż tam nie była niezbędna, żeby zdobyć nowy otok do kapelusza. Zasługiwał na jakieś ulepszenie po prawie dziesięciu latach wypraw.

Spędziłem w Otavalo dwie noce. Pierwszą z nich w hostelu, który wydawał mi się tani (10$). Drugą w tańszym o cztery dolary. Pierwsza noc nie należała do najprzyjemniejszych. Miałem niejaki problem z zaśnięciem. Doświadczyłem chyba kwintesencji Ameryki Południowej. Jęki wydawane przez uprawiającą niezwykle głośny seks kobietę mieszały się z dźwiękami grającego na cały regulator telewizora, w którym ktoś śpiewał “Alleluja”. Zabrakło tylko kokainy.
Drugiego wieczoru poszedłem na kolację i jadłem coś, co z dużym prawdopodobieństwem było sercem świni. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Spróbuję chyba wrócić jeszcze do Otavalo, bo czuję, że to miejsce zasługuje na dłuższą eksplorację. Do tego, w przeciwieństwie do Quito, nawet po zmroku czułem się tam bezpiecznie.