Wpis ten dedykuję Wiktorii, którą zarzucam ciągle zdjęciami ptaków i zmuszam do doszkalania się z fauny Ameryki Południowej.
Była dopiero połowa dnia, gdy wróciłem z Laguny Cuicocha. Rano zaniosłem ciuchy do pralni. Miały na mnie czekać do odbioru po siedemnastej. Nie chciałem się smętnie włóczyć po miasteczku ani siedzieć w żadnej knajpie. Szybki rzut oka na mapę. Co jest blisko? Mirador el Lechere i park kondorów. Ta druga pozycja nie ciągnęła mnie jakoś specjalnie, ale była niedaleko i w ogóle miałem zwiedzać, więc no dobra. Zszedłem do recepcji, licząc, że spotkam tam poznanego kilka godzin wcześniej Australijczyka Camerona. Przyszedł po chwili. Przedstawiłem mu mój plan, podkreślając niezwykłe znaczenie drzewa el Lechere dla lokalnej ludności. Zafascynowanemu spirytualizmem Cameronowi wystarczyło to w zupełności. Wyszliśmy na ulicę i zamachaliśmy na pierwszą przejeżdżającą taksówkę, zakładając, że wrócimy na piechotę.

Mirador to chyba o hiszpańsku punkt widokowy. Panorama rzeczywiście była nieziemska. U stóp wzgórza rozciągało się jezioro San Pablo, za nim wyrastał potężny wulkan Imbabura. Na zachodzie rysowała się sylwetka Cotacachi, a na południu góra Fuya Fuya. Samo drzewo el Lechere… Cóż, spodziewałem się, że święte drzewo Indian będzie trochę większe. Zresztą na zdjęciu w folderze było. Zrobiłem mu kilka fotek. Nie wiem, co z nim jest nie tak, ale rzeczywiście na zdjęciach wydaje się być sporo większe niż jest naprawdę.

Po drodze do Parque Condor szliśmy przez prawdziwą wieś. Rolnicy wracający z pola, pasące się prosiaki, strachy na wróble. Na jednej z bocznych dróg klęczała na dużej brezentowej płachcie pomarszczona staruszka i przebierała ziarno. Próbowałem jej zrobić zdjęcie, ale podniosła głowę. Ewidentnie coś jej się nie podobało ze zdjęciami. Nie jestem pewien, czy nie chciała po prostu, żebym jej zapłacił. Jako że poziom hiszpańskiego Camerona był zbliżony do mojego, nie osiągnęliśmy porozumienia.
W ogóle Indianie nie lubią być fotografowani. Robiłem zdjęcia kilku osobom pracującym na polu i za każdym razem, gdy się orientowali słyszałem: „No foto!”.

W bramie parku powitała nas kobieta. Kazała zapłacić po 4$ (cały dochód idzie na utrzymanie parku i ratowanie kondorów) i powiedziała, żebyśmy się pospieszyli, to zdążymy na ostatni tego dnia pokaz ptaków. W kamiennym amfiteatrze siedziała tylko jakaś para, a na środku stał sokolnik i prezentował sowę. Nie mam pamięci do nazw, zwłaszcza takich po hiszpańsku. Potem przyszła pora na orła, potem na innego orła, a na końcu na jakiegoś małego ptaszka, z którym można było sobie zrobić zdjęcie. Oczywiście zdjęcie mam.


Cameron zapytał co z kondorem. W Ekwadorze są one pod ochroną, zostało ich niewiele i pokazy są nielegalne. Dwa wielkie ptaszyska siedziały w wolierze. Próbowały trochę podlatywać, ale przy trzymetrowej rozpiętości skrzydeł potrzeba trochę więcej miejsca niż oferowała klatka. Smutny widok.


Bielik amerykański.
Parque Condor to instytucja charytatywna. Opiekują się ptakami, pokazują je ludziom, żeby zdobyć fundusze na ich leczenie i rozmnażanie. Docelowo wypuszczają je na wolność. Ale jednak jest coś upokarzającego, w trzymaniu orłów na łańcuchu czy zamykaniu kondorów w klatkach. Niemniej wizyta niezapomniana.

