Jeśli chcecie wiedzieć, jak trafiłem na farmę Judith, przeczytajcie mój poprzedni wpis.
Nakupiłem jedzenia na tydzień. Jakoś nie mam zaufania do wiszącego na hakach oblepionego muchami mięsa, więc oprócz słodkich ziemniaków, bananów (w trzech odmianach), ryżu, fasoli, bobu i różnych owoców wziąłem jajka, które akurat w Ekwadorze są całkiem niezłe. Znalazłem taksówkę, która zawiozła mnie z powrotem na farmę Judith. Tym razem taksówkarz nie mówił po angielsku, więc wymieniliśmy tylko kilka zdań – jak zwykle pytania o moje pochodzenie i pobyt w Ekwadorze.
Judith pokazała mi swoja farmę. Ma na niej kawę, mandarynki, pomarańcze i cytryny. Kawa była już zebrana, a cytrusy jeszcze niedojrzałe, więc robota w sadzie odpadała. Mogłem budować płot, albo zająć się budową domu. Właściwie mógłbym pewnie znaleźć coś innego, ale ani ja nie miałem jakichś szczególnych pomysłów, ani Judith potrzeb.
– Wiesz, jak poziomować grunt? – zapytała mnie Judith.
– Oczywiście – odpowiedziałem, nie mając żadnego doświadczenia w tym zakresie, ale wierząc, że mój zdrowy rozsądek wystarczy.
Wziąłem z szopy szpadel i poszedłem równać grunt na terenie wykarczowanym przez mojego poprzednika. Początek nie był trudny. Po pół godzinie pracy doszedłem do wniosku, że szpadel to za mało. Wróciłem z kilofem. Praca szła łatwiej. Kilofem odcinałem kolejne kawałki skalistego gruntu, a szpadlem odrzucałem je za siebie, tworząc nasyp powiększający moją półkę w zboczu od dołu. Rozbijałem łupkowe skały, pękały od uderzeń pełne rudy żelaza kryształy kwarcu. Podobno jeszcze głębiej w ziemi, we wnętrzu góry znaleźć można też złoto i nie mówię tu o skarbach Inków. Jak dowiedziałem się później, złoto jest, rzeczywiście. Andy powstały na granicy dwóch płyt, z których jedna naszła na drugą, odsłaniając bogate złoża. My jednak znajdujemy się na jej wierzchu, więc dobicie się do nich wymaga naprawdę głębokiego kopania. Ja jednak byłem nieugięty. Pracowałem w sumie ponad dwadzieścia godzin przez cały pobyt na farmie Judith. Wykopałem dół długi na ponad siedem, a szeroki na trzy i pół metra. Złota nie znalazłem.

Mąż Judith, Steven, jest terapeutą uzależnień. Realizuje swój autorski program, zabierając ze sobą grupki na farmę. Często towarzyszy mu jeden czy dwóch psychoterapeutów, uczących się tejże metody. Nie poznałem Stevena, bo przebywał w Quito – grupa była zbyt duża, by mógł pozwolić sobie na zabranie ich do domu. Judith jest malarką. Uczy również jogi w Vilcabambie.
Judith opowiedziała mi, że kiedyś żyli jeszcze dalej od cywilizacji, gdzieś w lasach Arizony, prawie godzinę jazdy polną drogą od najbliższego sklepu. Wyprowadzili się jednak ze Stanów Zjednoczonych około ośmiu-dziesięciu lat temu ze względu na głęboką niezgodę na kierunek zmian politycznych na Zachodzie.
Gdy kupili ziemię, dom był ruiną. Sami odbudowali go i doprowadzili do stanu umożliwiającego zamieszkanie. Przyciągnęli wodę, tworząc doskonalony przez lata system, z którego działaniem miałem okazję się zapoznać wtedy, gdy akurat przestał działać.
– Ciśnienie jest słabe. Idę sprawdzić, czy woda płynie z góry. Chcesz zobaczyć, jak to wygląda?
Nie wahałem się ani chwili. Judith wytłumaczyła mi system. Woda płynie z ujęcia położonego nieco dalej w górach (około godziny marszu). Wypełnia cementowy zbiornik (niecały kwadrans marszu). Dalej płynie do oddalonego jakieś siedem minut od domu zbiornika niebieskiego, skąd przelewa się do dwóch czarnych. Jeden z nich jest stale w użyciu, a drugi służy jako żelazna rezerwa, pozwalająca przetrwać bez dostaw dłuższy czas. Niegdyś był tylko jeden zbiornik, niebieski, i przerwa w dostawie wody oznaczała, że zostawali kompletnie bez niej.


Przeszliśmy całą drogę, zaglądając po drodze do każdego ze zbiorników. Ostatni z nich, cementowy, znajdował się na polu, na którym pasły się krowy. A przynajmniej z daleka myślałem, że to krowy.

– Albo rura jest uszkodzona, albo coś ją zapchało. Zadzwonię dzisiaj i to zgłoszę. Ale jutro albo pojutrze powinni to naprawić i tak. Cały system jest sprawdzany co tydzień.
Kolejnego dnia był piątek. Wyruszyłem na małą przechadzkę, która okazała się prawdziwą wyprawą i o której napiszę z pewnością wpis. Po drodze znalazłem jednak usterkę – w rurze była dziura, a woda sikała radosnym strumyczkiem na drogę, zamiast płynąć do kranu Judith. Minąłem nieco dalej dwóch mężczyzn. Nieśli nieduże pakunki. Gdy wróciłem, woda już była. Co tydzień ktoś musi przejść całą długość rury, sprawdzając, czy nie wymaga ona napraw. Nikt nie mówił, że życie w Andach jest łatwe.
Przez cały pobyt u Judith miałem ochotę spać. Czytałem dużo, sporo pisałem i bardzo dużo spałem. Może to powietrze, może ciężka praca, a może po prostu oderwane od rzeczywistości miejsce ukryte w Andach, które pozwala się zrelaksować. Spróbowałem jogi (nie powiem, żeby mnie jakoś zafascynowała, ale ciekawe przeżycie), nauczyłem się, że mango czy banan to też posiłek i mocno się napracowałem. Podczas mojego pobytu tam rozpoczął się również nieprawdopodobny ciąg przyczynowo-skutkowy, który trwa już ponad tydzień i każdego dnia coraz bardziej mnie zaskakuje, ale o tym innym razem.
