Dokończyć wyprawę

Przed około trzydziestu laty czwórka przyjaciół wyruszyła w góry w okolicach Vilcabamby do polodowcowych jezior na terenie parku narodowego Podocarpus. Nie dali rady dotrzeć do celu. Widząc zbliżającą się starość i spadek formy postanowili zrealizować młodzieńcze marzenia. Wraz z rodzinami i sześcioma przewodnikami-tragarzami ruszyli w góry. Do celu oprócz przewodników dotarło tylko pięć osób. Reszta nie dała rady i została na noc na szlaku.

– To ile kilometrów jest do tych jezior od rzeki? – zapytałem.

– Sześć.

Roześmiałem się.

– Sześć kilometrów? Jak można nie dać rady przejść sześciu kilometrów? I od kiedy zajmuje to tyle czasu? Bez przesady, kilometr na godzinę?

– Zobaczysz. Wiem, że dojdziesz, ale zobaczysz, że te sześć kilometrów to wcale nie jest mało. Idź, bo szlak jest otwarty.

 

Taksówką dojechałem do ostatniego zamieszkanego regularnie domu. Stamtąd miałem ponad dwie godziny marszu do rzeki, najpierw polną drogą, potem coraz węższą ścieżką. Z każdym krokiem oddalałem się od cywilizacji i pogrążałem w dzicz.

 

Rzeka, która zasila San Pedro w wodę. Bardzo czysta rzeka. Pitna.

 

Przekroczyłem rzekę przed jedenastą. Po drodze znalazłem kij. Całkiem dobry kij. Potem okazało się, że małe rozwidlenie na końcu było błogosławieństwem – tam, gdzie prosty koniec wbiłby się w mech na kilkadziesiąt centymetrów zostawiając mnie bez oparcia, rozgałęziona końcówka chwytała się roślinności i pozwalała mi iść.

Wspiąłem się po gęsto zarośniętym zboczu na grań. Przede mną tablica z nazwą parku i koordynatami. Metalowa tablica. Ktoś ją tam kiedyś – konkretnie w 2009 roku – wtachał na górę. Byłem pełen podziwu. Spojrzałem w dół rzeki. Gdzieś tam daleko leżało San Pedro. Na zboczach pojedyncze domy. Wydawały się być blisko, a jednak dojście do nich zajęłoby kilka godzin.

 

Granica parku narodowego Podocarpus. Ciągnie się aż do Amazonii.

 

Krótka przerwa i dalszy marsz. Potem kolejna przerwa – na wyjęcie aparatu i zdjęcia wodospadu, uzupełnienie wody w podręcznej butelce i dalszy marsz. O czternastej korzystając z marnego zasięgu sprawdziłem swoją pozycję na mapie. Około dwóch kilometrów w linii prostej. Wiedziałem już, że oznacza to koło dwóch godzin marszu. Dalej w góry, dalej od cywilizacji. Zrozumiałem ludzi, którzy nie doszli, zrozumiałem, dlaczego zajmuje to tyle czasu.

 

Wodospad widziany z oddali.

 

Zrozumiałem to jeszcze dobitniej, gdy dwie godziny później miałem przed sobą nadal prawie kilometr. Gdy praktycznie czołgałem się po błotnistej ścieżce pnącej się w górę prawie pionowo. Gdy musiałem wybić się i stanąć na półce będącej na wysokości mojego pasa, jednocześnie schylając się, żeby prześlizgnąć się pod konarem zwisającym poniżej linii oczu. Dżungla. Górska, ale dżungla. Niedługo przed wyjazdem usłyszałem stwierdzenie, że marsz przez dżunglę jest jak marsz wewnątrz żywopłotu. Tylko nikt nie sadzi żywopłotów na tak stromych zboczach.

 

Dżungla. Wyjątkowo mało zarośnięty odcinek.

 

Każdy krok to zmaganie. Walka z błotem i gałęziami, które odpychają, wytrącają z równowagi. Do tego owady. Wielkie żółte muchy. Żadna mnie nie ugryzła, ale bzyczeniem wokół mojej głowy doprowadzały mnie do szaleństwa. Nie mogłem się zatrzymać. Nie było takiej opcji. Nie pozwalała mi duma, upór i fakt, że miałem ze sobą już tylko pół litra wody, a jeziora były najbliższym miejscem, gdzie mogłem uzupełnić zapas.

 

Właściwie ten sam odcinek, tylko widok w drugą stronę.

 

To nie było wyzwanie dla ciała. To znaczy było, bo tak zmęczony nie byłem nawet maszerując po pięćdziesiąt kilometrów dziennie. To, co było naprawdę trudne, to opanowanie umysłu. Morale sięgające dna. Walka z przemożną chęcią, żeby się po prostu położyć i zasnąć. I walka z czasem, bo słońce zachodzi codziennie koło osiemnastej.

Osiemnasta cztery. O tej porze próbowałem wysłać smsa do przyjaciół, w których domu się zatrzymałem, żeby dać znać, że dotarłem. Cztery godziny po tym, gdy miałem iść już nie więcej niż dwie. Dotarłem na krótko przed zachodem słońca – duża wysokość – wszedłem na ponad 3300 m n.p.m. (grań za rzeką zaczynała się na 2360 m n.p.m.) sprawiała, że dzień był nieznacznie dłuższy. Na tyle, że zdołałem znaleźć miejsce do spania. Wiedziałem, że gdzieś jest jaskinia, w której mogłem schować się przed wiatrem i deszczem, ale nie wiedziałem gdzie dokładnie, a w moim stanie zmęczenia nie uśmiechało mi się chodzenie w ciemnościach po podmokłym, stromym terenie.

Znalazłem dwa ogniska – prawdopodobnie ślady obozu grupy, która szła kilka dni przede mną. Na przełęczy pomiędzy dwoma jeziorami. Znalazłem duży w miarę płaski omszały głaz. Wybrałem go na łóżko – wokół rosła trawa, która przy każdym kroku wypuszczała z siebie wodę niczym gąbka. Zostawiłem plecak, wziąłem butelki i latarkę i ruszyłem do mniejszego jeziora. Woda jest czysta, można ją pić. Nabrałem trochę do butelek i ruszyłem z powrotem na przełęcz, obłamując po drodze wszystkie uschnięte gałązki z karłowatych krzaków. Miałem wodę, trochę drewna. Pozostało rozbić namiot. Problem był taki, że nie miałem namiotu. Rozwiesiłem płaszcz przeciwdeszczowy na krzakach i kiju, którym się podpierałem. W razie deszczu musiałbym pewnie zwinąć się w kłębek, ale przynajmniej miałem chociaż tę marną ochronę.

 

Mój obóz o poranku.

 

Ogień nie chciał się palić. Cały teren podmokły, gałązki raczej mało uschnięte, powietrze ubogie w tlen. Ale udało się. Kilka lat doświadczenia w harcerstwie nie poszło na marne. Usiadłem na skale, stawiając stopy z obu stron ogniska, żeby wysuszyć przemoknięte od podmokłego gruntu buty. Zjadłem czekoladę i banana. Ze wschodu nadciągała burzowa chmura. Była biała, na moment rozbłysła złotem w promieniach zachodzącego słońca, by zostać białą już na całą noc. Zbliżała się, groźnie pomrukując i błyskając czasem wyładowaniami elektrycznymi, ale potem zmieniła nagle kierunek i poszybowała na południe. Było ją widać też z San Pedro de Vilcabamba. Wyglądała podobno niezwykle, cała w złotach i pomarańczach, płynęła jak gdyby rozgarniała przed sobą niebo niczym dziób okrętu wodę.

 

Duże jezioro, z którego wypływa rzeka płynąca aż do San Pedro.

 

Przez dziurę na twarz w śpiworze widziałem nocne niebo z jego gwiazdami. Niezapomniany widok. Z tutejszych wieczornych konstelacji potrafię rozpoznać tylko Pas Oriona. Krzyż południa wschodzi dopiero nad ranem.

Nie przespałbym nocy, gdyby nie koc ratowniczy, którym owinąłem się w dodatku do śpiwora, polaru, polarowego koca i ponczo. W górach bywa zimno. Nie jest to co prawda zimno takie, jak w Bieszczadach czy Tatrach, ale temperatura w nocy spada do kilku stopni.

Rano śniadanie. Mango, dwa banany, owsiane ciasteczko z czekoladą. Zostawiłem obóz, żeby się suszył i wspiąłem się z aparatem na przeciwległy szczyt. Granica płyt tektonicznych i wododział. Na wschód stamtąd rozciąga się już Amazonia i zlewisko Atlantyku.

Widok na Lagunas de la Banderilla, jak nazywają się jeziora, był wspaniały. Banderilla to włócznia, którą matador przebija grzbiet byka. Nazwa jezior pochodzi od kształtu grani, którą prowadzi szlak.

 

Dalej już tylko Amazonia.

 

Odpuściłem zejście do dużego jeziora. Potem dowiedziałem się, że właściwie słusznie, bo zajmuje ono nawet godzinę – a musiałem jeszcze wrócić. Spróbowałem się wykąpać w małym. Ominąłem dziwne dziury, które znajdują się na jego brzegach – o krystalicznie czystej wodzie, pod której taflą widać tunele skręcające po kilku metrach – i podszedłem do brzegu. Rozebrałem się do naga. Nie było szans, żeby ktokolwiek mnie tam zobaczył. Wsadziłem nogę w muliste dno i powoli przeniosłem na nią ciężar ciała. Zapadłem się po kolano. Wyrwałem nogę z brei i porzuciłem ideę kąpieli.

 

Małe jezioro.

 

Nabrałem wody, zwinąłem obóz i ruszyłem w dół. Droga była łatwiejsza. Gałęzie, przez które musiałem przebijać się wcześniej w górę, ledwie spowalniały to, co osiągałem z pomocą grawitacji podczas drogi w dół. Nie traciłem tyle energii, więc na bardziej otwartych przestrzeniach miałem siły, by przyspieszyć kroku. Ścieżka nadal nie była łatwa – może została otwarta przez kilkunastoosobową grupę, która przeszła nią kilka dni wcześniej, ale otwarta nie oznacza oczyszczona, jak myślałem w swojej naiwności przed wyjściem na szlak. Mogły minął całe miesiące od czasu, gdy ktoś nią szedł poprzednio.

Dotarłem do rzeki po niespełna czterech godzinach. Dwa razy szybciej, niż od rzeki do jezior poprzedniego dnia. Rozebrałem się i umyłem. Woda była lodowata, ale czysta. Płynęła zresztą z dużego jeziora. Klęknąłem, nachyliłem się nad taflą i piłem. Cudowne orzeźwienie. Potem dalszy marsz, dwie godziny do miejsca, gdzie mogłem w końcu zamówić taksówkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *