“Za tą górą jest miasteczko. Tam mieszka Dawid, Polak. Robi kozi ser” powiedziano mi w miasteczku. Znalazłem żonę Dawida sprzedającą rzeczony ser na targu i wprosiłem się na ich farmę.
Człowiek i jego koń
– Chodź, Cortés! – powiedziałem do konia i pociągnąłem za sznur. Ani drgnął. Tego się obawiałem. Ścieżka, którą jechaliśmy, doprowadziła nas do obsuniętego odcinka. Ja bym przeszedł trawersem bez większych kłopotów, ale koń nie chciał. Udało mi się go jakoś zmusić do zawrócenia na wąskiej ścieżce. Cofnęliśmy się trochę i poszliśmy przez szczyt. Bałem się, że droga okaże się zbyt stroma, ale nie, udało się.

Konia wypożyczyłem od Angela. Nie był to pierwszy raz, bo kilka dni wcześniej wybrałem się na wycieczkę do wodospadu El Palto z przewodnikiem i poznaną dwa dni wcześniej Amerykanką. Angel mnie znał, więc obyło się bez problemów – i bez pytania o moje umiejętności. A faktem jest, że poprzednio w siodle siedziałem z piętnaście lat temu.

Cortés coś kombinował. Nie miał ochoty mnie nigdzie wieźć. Angel wsiadł na niego, ściągnął mu wodze i trochę uspokoił. Na trochę podziałało, zresztą podpatrzyłem jak to robić w razie czego – co przydało mi się, gdy wieczorem wracałem ulicami Vilcabamby, a koń próbował zerwać się do galopu w stronę stajni. Ostatecznie poszedł gdzieś w ogóle w inne miejsce, chyba na pastwisko, więc chcąc nie chcąc (no dobra, bardziej chcąc) zmusiłem go do przejechania przez samo centrum, zatrzymując się na chwilę przy tarasie restauracji, gdzie siedzieli moi znajomi. Najgorzej jednak potraktował mnie, gdy w górach zatrzymałem się, żeby otworzyć furtkę. Ścieżka wiedzie przez pastwiska, więc sporo jest tam drutów kolczastych i płotów. Zsiadłem z konia, przeprowadziłem go, zamknąłem furtkę. Włożyłem nogę w strzemię i wybiłem się, żeby usiąść w siodle. A ten cholerny koń ruszył! I to od razu kłusem! Ze mną wiszącym na jego boku. Przeciągnął mnie po jakichś kolczastych krzakach, nim zdołałem usiąść wygodnie w siodle i go zatrzymać. Potem już jakoś poszło, bo na górskiej ścieżce nie miał gdzie pójść.

Zapytałem Angela o drogę. Dał mi kluczyki do samochodu, kazał za sobą jechać i wsiadł na konia. Od asfaltu odbijała w pewnym miejscu ścieżka przechodząca w wyschnięte koryto rzeki. Dalej szlak wiódł w górę. A tam… Te widoki! Jechaliśmy granią, mając po obu stronach kaniony niczym z westernu. Na zboczach kaktusy i pojedyncze powyginane drzewa. Góry z lewej strony były bardziej pofałdowane, przypominały utworzone ludzką ręką tarasy, ale była to raczej naturalna formacja. Te po prawej bardziej skaliste, przywodzące na myśl Dolinę Śmierci albo Wielki Kanion, a przynajmniej wyobrażenia na ten temat, bo nigdy ich nie widziałem.

Jeszcze piękniejsze widoki miałem w drodze powrotnej. Paląc fajkę oglądałem z końskiego grzbietu dolinę rzeki i położone nad nią uprawy trzciny cukrowej. Potem wjechaliśmy w kotlinę wypełnioną uprawami bananów i kukurydzy. W górze latały pokrzykując drapieżne ptaki. Nie były to raczej kondory, chociaż jedna para żyje gdzieś w tych górach. Odśpiewałem cały mój repertuar pieśni wojennych i kozackich. Nie znam żadnych kowbojskich, a szkoda. Gdybym umiał gwizdać, to gwizdałbym to:
https://www.youtube.com/watch?v=h1PfrmCGFnk
Człowiek i jego kozy
Farma Dawida nie znajduje się w samej Vilcabambie, a w miejscowości oddalonej od niej o jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem, a około dwóch godzin marszem – istnieje ścieżka przez góry, jednak ja ze względu na sposób lokomocji pojechałem trochę inną, dłuższą.
Dawid mieszka ze swoją żoną Adrianą, Amerykanką, w niebieskim kontenerze. Obudowuje teraz wokół niego dom. Ma trochę ziemi, dość, by wykarmić stado kóz. „Nie wszystkie są przywiązane. Około połowy. Reszta wtedy pilnuje się stada. Najważniejsze, żeby przywiązać szefową. Jak ta nigdzie nie pójdzie, to na noc same wrócą”. Kóz jest dwadzieścia, choć od początku przewinęło się ich około setki. Te mniej mleczne trafiły do garnka bądź na sprzedaż. Ludzie w Ekwadorze nie znają za bardzo koziego mleka, więc konkurencji nie ma. Z drugiej strony jednak kozy trzeba importować albo w najlepszym wypadku ściągać z odległych partii Ekwadoru.
Adriana robi z mleka kefir i ser. Niestety, przyjechałem w poniedziałek, a w sobotę sprzedała cały ser na targu organicznym w Vilcabambie. Dostałem szklankę mleka, a kefir był w sałatce owocowej, którą mnie poczęstowała. Zaskoczył mnie smak mleka. Sery kozie, które jadłem we Francji miały wyraźny charakterystyczny zapach i smak, nawet te świeże. Tutaj mleko jednak było go kompletnie pozbawione. Sekret polega na tym, żeby nie trzymać mleka w pobliżu zwierząt, bo przesiąka ich zapachem.

Oprócz kóz Dawid i Adriana mają trochę drobiu. Mleka, nabiału i jaj prawie nie kupują, mięsa też niewiele. Nie mają samochodu, raz w tygodniu na targ można pojechać taksówką, autobusem lub z kimś znajomym. Z kóz da się wyżyć, chociaż dom zbudować ciężko. Praca jest organiczna – Dawid stopniowo dokupuje materiały i rozbudowuje dom wokół niebieskiego kontenera.

Rozmawiamy z Dawidem o sytuacji politycznej w Polsce. Ma swoje poglądy, z dosyć charakterystycznym dla ekspatów dystansem. Nie angażuje się ani po jednej, ani po drugiej stronie – za to ze smutkiem patrzy na bałagan w kraju spowodowany polsko-polską wojną. Przeraża go, jak głębokie mogą być podziały między najbliższymi – przyjaciółmi, rodziną.

Dawid mieszka w Ekwadorze od ośmiu lat. Przez ten czas był kilka razy w Polsce. Niedawno przyjechała jego mama, wbrew kategorycznemu zakazowi swojego lekarza. Po powrocie do kraju miała lepsze wyniki badań niż kiedykolwiek. „Co pani zrobiła? Zmieniła dietę? Leki?” „Pojechałam do syna do Ekwadoru”. Chociażby ze względu na kwestie zdrowia, Dawid nie chce wracać do ojczyzny. Żyje mu się dobrze na ekwadorskiej wsi. Jak sam przyznaje, jest odludkiem – to żona jeździ do Vilcabamby sprzedawać ser i robić zakupy – a prosty domek w górach to wszystko, czego potrzeba mu do szczęścia.
Poszliśmy z Dawidem założyć ogłowie mojemu koniowi. Męczyliśmy się z tym dobry kwadrans. Oczywiście efekt finalny różnił się od tego, jak wyglądało to w oryginale, ale, jak to ujął Dawid, “ważne, że kierownica działa”. Odjechałem z powrotem do Vilcabamby bez strzemiennego z koziego mleka.