Spod kapelusza

Gdy szukałem przed kilku laty nazwy dla bloga, chciałem, żeby była w jakiś sposób charakterystyczna, prosta i kojarząca się ze mną. Tak powstały Myśli spod kapelusza. Kapelusz w moim życiu obecny jest od prawie dwunastu lat – zacząłem go nosić, gdy poszedłem do gimnazjum. Nawet zapoczątkowałem tym swoisty trend w mojej szkole. Od tamtego czasu przez moją głowę przewinęło się kilka kapeluszy. Głównie filcowych, eleganckich, w sam raz do płaszcza, ale też kilka kiepskiej jakości panam na francuskie upalne lato.

 

Tania panama w Prowansji.
Mój wspaniały szary kapelusz – straciłem go w głupi sposób – zostawiłem w taksówce. Na co komu był mój kapelusz? A w ogóle trochę schudłem od czasu tego zdjęcia, prawda?

 

No i ten jeden szczególny kapelusz, który kupił mi mój Tata w Mikołajkach na Mazurach zaraz po zakończeniu mojego ostatniego (jak się później okazało) obozu harcerskiego.

 

Mój nowy wspaniały kapelusz na Krymie w roku zakupu.

 

Przeżyłem w tym kapeluszu sporo przygód. Nasączyły go niezliczone deszcze, woda z wodospadu, z kilku mórz, mój pot i niezliczone warstwy impregnatów i tłuszczy, które nigdy nie uczyniły go w pełni wodoodpornym.

 

2014 rok, Roztocze. Wycieczka z Tatą i Siostrą. Mój kapelusz niedługo po ukończeniu Głównego Szlaku Beskidzkiego – ok. 500 km po górach.

 

Nie przewidywałem, że zakładając mój kapelusz w drugi dzień karnawału w Vilcabambie założę go po raz ostatni. Świeciło słońce, a ja szedłem tylko robić zdjęcia konkursu koni, a nie imprezować. Ale potoczyło się inaczej. W gęstym tłumie ktoś zdjął go z mojej głowy, dla żartu, żeby przymierzyć. I kapelusz powędrował dalej. I już nie wrócił. Trzy dni pogrążony byłem w depresji. Karnawał stracił dla mnie wszelki urok.

 

Ofiara karnawału [*]

W Ekwadorze posiadanie kapelusza to nie fanaberia, a kwestia przetrwania pod palącymi promieniami równikowego słońca. Nie da się bez. A poza tym co to za kowboj bez kapelusza? No i, jak to ktoś zażartował w komentarzach na Facebooku, nie uśmiechała mi się zmiana nazwy ze Spod kapelusza na Bez kapelusza.

 

Szukałem zastępstwa.

 

Byłem gotów jechać nawet do Cuenki, żeby kupić nowy kapelusz. Ale najpierw Loja, bo jednak bliżej. Spędziłem cały dzień, odwiedziłem każdy sklep z kapeluszami i każdego kuśnierza. Nigdzie nie znalazłem godnego następcy. W końcu jeden z rzemieślników zgodził się zrobić kapelusz według mojego projektu. Zdjął miarę (chociaż bez tego wiedziałem, że 60 cm) i powiedział, że mam przyjechać za osiem dni na przymiarki.

 

Za duży łebek, za duże rondo. No i w kawałkach.

 

Dwa dni później kolejna wycieczka do Lojy. Miałem przyjechać po południu. Pierwszy raz pojawiłem się koło trzeciej. Dostałem polecenie powrotu za godzinę. Potem koło szóstej, a potem jeszcze później. Tyle że o 18 już naprawdę nie miałem co ze sobą zrobić, więc siadłem naprzeciwko kuśnierza i sobie rozmawialiśmy. A przy okazji nadzorowałem pracę – głównie nad wykończeniem.

 

Lubię duże ronda, ale bez przesady.
Za duże rondo!
Rondo musi być ładnie obszyte. Pod skórzanym brzegiem kryje się drucik, który pozwala mi dostosować kształt ronda. Nie byłem przekonany, ale niech będzie.
Wszystko zostało najpierw sklejone, potem zszyte.
Jeszcze pasek pod brodę, żeby w galopie kapelusz nie postanowił zostać zbyt z tyłu.
Fernando ze swoim dziełem. Moim nowym pięknym kapeluszem.
Detale, detale…

 

Kapelusz jest wykonany w całości ze skóry. Klamra oczywiście metalowa. Co ciekawe, nieświadomie zdecydowałem się na kształt bardzo zbliżony do tradycyjnych ekwadorskich kapeluszy jeździeckich – różnica jest tylko w materiale, bo tamte wykonane są z włókien roślinnych. Połączyłem więc lokalną tradycję z własnym stylem.

 

Cień kapelusznika. Prawie jak czarny charakter.
I jestem. Z powrotem patrzę na świat spod kapelusza.