Odjechać w stronę zachodzącego słońca

Napisałem kiedyś post, w którym zamieściłem muzykę skomponowaną przez Ennio Morricone z filmu Dobry, Zły i Brzydki w reżyserii Sergio Leone. Przyznam bez bicia, że znałem wtedy tylko muzykę, bo mnie nigdy westerny nie ciągnęły. Pewnie jakieś widziałem, bo mój tata zawsze lubił i lubi. Ale tylko jeden miałem w pamięci (a właściwie kojarzyłem jedną z ostatnich scen, znaczy kiedyś już widziałem) – Muły siostry Sary, też zresztą z Clintem Eastwoodem.

Wracałem do Vilcabamby z myślą, że chcę zostać kowbojem. Tutaj małe słowo wyjaśnienia. Są dwa zasadnicze style jeździeckie – klasyczny (angielski) i westernowy. W Ekwadorze zdecydowanie uprawia się jeździectwo westernowe – napisałbym, że w trochę zmodyfikowanej odmianie, ale w sumie sam styl westernowy wywodzi się od tego, że hodowcy bydła wykorzystywali konie do pracy przy zaganianiu bydła. Zresztą odsyłam do Wikipedii. Wydaje mi się więc, że swobodne ekwadorskie jeździectwo oparte na westernowym jest naturalną jego częścią. Ale ja nie o tym tu.

 

Dobry, Zły i Brzydki. Spaghetti western, kręcony we Włoszech i Hiszpanii. Zapada w pamięć, szczególnie rola Clinta Eastwooda. Obejrzałem go jeszcze w Guayaquil i odkryłem, że mogę nosić ponczo w fajniejszy sposób.

 

O taki o sposób noszenia ponczo. Wystarczy zarzucić sobie przednią połowę na ramię. W sumie głupio mi, że sam na to nie wpadłem. [Kadr z filmu Dobry, Zły i Brzydki (1966) reż. Sergio Leone. Źródło: http://www.filmweb.pl/Dobry.Zly.Brzydki/photos/455387]

Nie mam jednak zamiaru wyważać otwartych drzwi. Obejrzyjcie sobie, albo wygooglujcie jakąś recenzję, na pewno jest ich na necie wiele. Potem przyszła pora na kolejne (a właściwie poprzednie, bo Dobry, Zły i Brzydki to trzecia część) filmy z Trylogii Dolarowej – Za garść dolarówZa garść dolarów więcej. Potem kolejne filmy z Clintem Eastwoodem. Od tych najwyżej ocenianych na Filmwebie, przez najstarsze, do jakichkolwiek. I były dobre. Wszystkie. bo, jak ktoś napisał w komentarzach pod którymś z nich, ciężko powiedzieć, czy Eastwood jest lepszym aktorem, czy reżyserem. Jednak mimo fantastycznego klimatu, który zdecydowanie działał inspirująco na moje działania, westerny Eastwooda skupiają się głównie na postaciach – brakowało mi w nich elementu końskiego. Szybko też się skończyły.

Następny krok wykonałem w kierunku Johna Wayne’a. No i tu właściwie pula filmów do obejrzenia staje się prawie niewyczerpana, bo Wayne grał w 157 filmach, z których duża część to westerny. Zacząłem od klasyki – najpierw Rio Bravo (1959) z fantastyczną piosenką śpiewaną przez Deana Martina, potem Dyliżans (1939). Ten drugi… Cóż, pierwszy raz zwróciłem tam uwagę na konie. W jednej ze scen dyliżans przeciągany jest przez rzekę przez płynące konie. Konie pływają! Kino uczy.

 

Był to moment przełomowy. Uświadomiłem sobie, że człowiek, który całe życie grał kowboja, raczej wie, jak się jeździ konno. Zresztą te filmy, a im starsze, tym lepsze, następowały na tyle krótko po czasach przez nie opisywanych (Wielki Jake (1971) z Johnem Waynem dzieje się w 1909 roku, a jego pierwsza poważna westernowa rola przypada na 1926 rok, więc niespełna dwadzieścia lat później), że tradycja ta była wciąż żywa na Zachodzie USA. Zresztą do dzisiaj jest żywa. Wtedy to jeszcze była normalna metoda pracy.

No i zacząłem analizować – sposób jazdy, wygląd rzędu (siodło, czaprak, ogłowie etc.), zachowania wobec koni. Te sceny w westernach są… cóż, naturalne. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zaraz po zeskoczeniu z konia bohater grany przez Johna Wayne’a luzuje popręg? Nie ma to najmniejszego sensu narracyjnego, a wątpię, żeby wynikało z dbałości o szczegóły – w nowszych westernach nie widziałem nigdy takiej sceny.

No właśnie. Nowsze westerny. Chociażby słynna Zjawa (2015) z Leonardo DiCaprio. Albo remake Siedmiu wspaniałych (2016). Niby dobre, akcja wartka, fabuła wciągająca, ale są elementy, które mnie odrzucają. Na przykład fakt, że każdy jest brudny. No bo wiadomo, XIX wiek, mydło wyszło. Wnętrza budynków też są ciemne i brudne. Nie rozumiem trochę sensu tego typu zabiegów.

Właśnie, Siedmiu wspaniałych. Ale ten prawdziwy, z 1960 roku. Jest tam taka cudowna scena, w której jeden z bohaterów zwiesza się w siodle, żeby napić się wody z rzeki. Jeszcze raz: pozostając w siodle dotyka powierzchni wody, będącej na wysokości końskich kopyt. Stwierdziłem, że to praktyczna umiejętność. I udało mi się ją opanować! Co prawda nie z mojego konia, a z konia kolegi – Caramelo jest niższy o kilka centymetrów – ale z Sola też się nauczę podnosić przedmioty z ziemi, obiecuję!

 

Umiem tak! [Kadr z Siedmiu Wspaniałych (1960) reż. John Sturges]

Warto jeszcze wspomnieć o dwóch fantastycznych westernach bez Johna Wayne’a i Clinta Eastwooda – W samo południe (1952) i 15:10 do Yumy (1957). Oba są nie tylko wybitnymi westernami, ale wybitnymi dziełami sztuki kinematograficznej w ogóle. Skupiają się na postaciach, na ich konfliktach wewnętrznych. Zdecydowanie głębokie i refleksyjne, a nie tylko przyjemny western, żeby zabić czas. Polecam.

 

https://www.youtube.com/watch?v=5an9OuXKxBw

 

Mógłbym jeszcze wspomnieć o trylogii kawaleryjskiej, o kilku tytułach z Waynem, o kilku innych. Może jeszcze to zrobię, nim odjadę w stronę zachodzącego słońca.

 

Kadr z filmu, który jeszcze nie powstał – tego o mnie.