Pada deszcz

Pada deszcz. Od tygodnia. Zaczęło padać zaraz po Wielkiej Nocy i do tej pory nie przestało. To znaczy przestało, bo nie pada non stop, ale codziennie. Z reguły pada do siódmej, ósmej rano, potem jest trochę spokoju – tak do piętnastej, szesnastej, kiedy to następuje urwanie chmury, w kilka minut świat zostaje zalany wodą. Potem wieczorem chwila przerwy i zaczyna padać znowu od północy – i tak do rana. Ostatnie dwa dni były wyjątkowo ładne, ale dzisiaj od rana znów szaro i siąpi. I w związku z tym właściwie nic ciekawego się nie dzieje – ani w Vilcabambie, ani w moim życiu. Trochę sobie piszę, trochę czytam, trochę spędzam czasu z turystami, którzy zatrzymują się w hostelu sióstr Jose Luisa. Znowu sporo Francuzów. Jedną Francuzkę zabrałem do wodospadu dwa dni temu. Była zadowolona.

 

 

Mój koń Sol mieszka aktualnie w ogródku Raymonda, starszego pana z USA, który ma za dużo trawy i zdecydowany brak chęci jej koszenia. Daje koniowi wodę, więc właściwie nie muszę się przejmować. Gdyby nie padało, to bym trochę pojeździł, ale z wiszącymi nad głową chmurami deszczowymi i perspektywą zmoknięcia niezbyt mi się chce.

 

Sol u Raymonda

 

Howdy się uczy. Ja go uczę. Wie, że ma spać na swoim posłaniu, chociaż czasem (zwłaszcza gdy obudzi mnie w środku nocy i chcę, żeby usnął szybciej) wpuszczam go do łóżka. Nauczyłem go nie jeść, dopóki mu nie pozwolę. Walczę z jego nadmiernym zainteresowaniem podwórkowym kompostem. Na razie przegrywam, chociaż gdy tylko widzi, że nadchodzę z reprymendą, przerywa próby zeżarcia skorupek od jajek i przybiega udając, że go tam nie było. Psy są szczwane.

 

Jeden z moich kumpli mówi na Howdy’ego “that way” – “tamtędy”. Zgadnijcie czemu.

 

Wczoraj po raz pierwszy przyjechał do hostelu jakikolwiek Rosjanin. Mój mózg się prawie zagotował. Próbowałem mówić po rosyjsku, ale uparcie wychodził mi hiszpański. Całą siłę woli skupiałem na zachowaniu właściwego języka. W pewnym momencie coś zaskoczyło i wieczorem już dawałem radę. Powinienem się zaprzyjaźnić z krisznowcami z Kazachstanu, którzy tu mieszkają – słyszałem, że między sobą mówią po rosyjsku. Byłaby to niezła okazja, żeby trochę poćwiczyć, zanim kompletnie zapomnę – byłoby szkoda tych ośmiu lat nauki.

Wieczorem przyszedłem do salonu. Rosjanin gadał z Niemcami. Oświadczyłem, że ja między nimi nie siadam, bo to się zawsze źle dla Polaków kończy. Amerykanka i Francuzka, z którymi spędziłem popołudnie mnie zostawiły. Potem oczywiście trochę się z Rosjaninem posprzeczaliśmy – ale pozostając na kulturalnym i w miarę przyjaznym poziomie.

 

O tak ładnie było przedwczoraj. Przez chwilę. Ja chcę więcej!

 

Lubię Vilcabambę i podoba mi się tu, ale nie mogę się już doczekać, gdy załatwię wszystkie papierkowe sprawy, skończy się sezon deszczowy, a grzbiet mojego konia będzie w pełni sprawny i będę mógł ruszyć na eksplorację Ekwadoru. A do tego czasu muszę się czymś zająć. Gdyby tylko nie padało…