Dzisiaj o północy (no dobra, wczoraj kilka minut przed północą) minęło dokładnie pół roku, odkąd wylądowałem na lotnisku w Quito po dziesięciogodzinnym locie z Frankfurtu i przesiadkach w Panamie i Portoryko. Nie wiedziałem właściwie, czego się spodziewać, ale od moich pierwszych kroków po ulicach Quito w niedzielę z samego rana zakochałem się w Ekwadorze. I właściwie to zaważyło chyba w dużym stopniu na tym, że nadal tu siedzę, zamiast jechać dalej na południe do Boliwii, Chile i Argentyny – albo na północ do Kolumbii, Panamy, Meksyku. Jeszcze będzie czas.

No to na początek mała lista miejsc, w których byłem. O większości z nich pisałem, ale nie będę robił listy odnośników, bo zrobiłby się bałagan. Polecam poszukać po tagach:
- Quito – właśnie odkryłem, że nie przetłumaczyłem na angielski tekstów z Quito. Już wiem, co będę robił popołudniu.
- Otavalo – trafiłem tam przypadkiem i planuję wrócić, bo mnie urzekło.
- Loja – pierwsze kilka razy byłem tylko na dworcu autobusowym, ale odkąd mieszkam w Vilcabambie, zdążyłem już Loję odwiedzić wielokrotnie. Jutro znowu jadę.
- Vilcabamba – byłem, zostałem dłużej, niż planowałem, a potem jeszcze wróciłem i wciąż tu siedzę,
- Zamora – właściwie o niej nie pisałem, poza tekstem dla Kuriera Wnet. Może coś jeszcze wspomnę.
- Gualaquiza – gdzieś na Facebooku wrzucałem zdjęcia stamtąd. Ot, takie śmieszne miasteczko na wschodzie. Bardzo duszne i gorące.
- Cuenca – jedno z najbardziej turystycznych miejsc Ekwadoru. No i rzeczywiście względnie dużo turystów.
- Guayaquil – spędziłem tam więcej czasu, niż planowałem i więcej niż bym chciał, gdy patrzę na to trzeźwym okiem. Ale też coś to do mojego życia wniosło.

Tu przechodzimy do Peru.
- Chiclayo – miasto na północy. Samo w sobie nudnawe, ale z ciekawym miejscami wokół.
- Huanchaco – kilka dni obijania się nad oceanem.
- Lima – kupiłem w Limie książkę. W grudniu. Nadal ją czytam – na moje usprawiedliwienie podam tylko, że jest po hiszpańsku.
- Cuzco – kilka dni chorowania i czekania na bagaże. I pełno turystów.
- Machu Picchu – być w Peru i nie pojechać? No nie, tak by być nie mogło.
- Puerto Maldonado – moje Boże Narodzenie w dżungli. No, prawie, lian nad głową nie miałem. Ale hotel klimatyczny.
A potem wróciłem do Ekwadoru. Posiedziałem trochę w Guayaquil, gdzie rozwiałem swoje złudzenia, przemyślałem życie i postanowiłem zostać kowbojem, a teraz (już prawie trzy miesiące) mieszkam w Vilcabambie i to marzenie realizuję. A propos, ledwo siedzę na krześle, bo wczoraj jeździłem na oklep zdecydowanie za długo.

To mój trzydziesty wpis z Ekwadoru. Wychodzi na to, że średnio piszę częściej niż co tydzień (jeden tekst na około 6 dni). Hura! Zaplanowane minimum spełnione. Nie będę liczył, ile postów opublikowałem na Facebooku, bo staram się wrzucać kilka dziennie. Swoją drogą, nie wiem, ile polubień mi przybyło, ale prawdopodobnie około siedmiuset, jeśli dobrze pamiętam liczbę początkową. Niestety, Facebook pozwala mi sprawdzić tylko ostatnie 28 dni. Do tego w Kurierze Wnet ukazały się moje dwa teksty – no i jeszcze wiele na Wnet.fm. Założyłem konto na patronite.pl – mam też trzech patronów. Z technicznych ciekawostek – mój folder o nazwie “Ameryka Południowa”, w którym trzymam wszystkie zdjęcia, filmy i teksty, chociaż te ostatnie to margines, bo większość piszę od razu w edytorze na blogu waży prawie 58 GB.

Z rzeczy ważniejszych, niż podsumowanie techniczne, to kupiłem konia, adoptowałem psa, zgubiłem kapelusz i znalazłem nowy. Zawiązałem wiele przyjaźni, byłem raz zakochany, zmieniłem kilkukrotnie wizję życia. Aktualny plan zakłada podróż konną przez Ekwador. Do tego jednak celu potrzebuję wizy, bo mój legalny pobyt dobiega końca. Dwa dni temu odebrałem w końcu z poczty dokumenty wysłane przez mojego ojca chrzestnego (w tym miejscu publicznie dziękuję i pozdrawiam) i będę mógł ubiegać się o pobyt na dwa lata. Nie oznacza to, że zostanę w Ekwadorze przez cały ten czas. Nie wiem, nie lubię planować. Do tej pory improwizacja wyprawy szła mi całkiem nieźle.

W lipcu 2017 roku uniwersytet w Aix-en-Provence odrzucił moje podania na wszystkie trzy kierunki studiów magisterskich, na które je złożyłem, mimo moich dobrych wyników z licencjatu. Miałem pracę, którą mogłem kontynuować – pewnie z podwyżką, wkrótce awansem i perspektywą zostania menedżerem restauracji w ciągu kilku lat – przynajmniej taką wizję roztaczał przede mną mój dyrektor. Ale umowy nie przedłużyłem, na uczelnię się obraziłem i kupiłem bilet do Ekwadoru. W jedną stronę. I wiecie co? To była najlepsza decyzja w moim życiu, bo w końcu robię coś, co daje mi szczęście. Oby tak pozostało.
